Wg badań każdego dnia podejmujemy ok. 70 decyzji. Są one nieodłączną częścią życia, podstawową aktywnością świadczącą o naszej podmiotowości. Każde rozstrzygnięcie jest wyrazem wolnej woli człowieka, wyrazem jego niepowtarzalności i indywidualności. Możliwość podjęcia decyzji sprawia, że czujemy się wolni, pobudza motywację, zwiększa poczucie własnej wartości. Tymczasem polski system edukacji odbiera nam decyzyjność na każdym kroku, niezależnie od tego, na którym piętrze piramidy szkolnego feudalizmu się znajdujemy.
W najważniejszych kwestiach nikt nie pyta nas o zdanie, tylko w formie ustaw i rozporządzeń obwieszcza swoje decyzje. Nie mamy prawa głosu podczas budowania podstaw programowych, doboru treści czy lektur, a czasem nawet w kwestii wyboru szkoleń czy podejmowania się dodatkowych działań. Cały czas, ktoś decyduje za nas – politycy, urzędnicy, kuratorzy, dyrektorzy szkół. Brak prawa wyboru automatycznie przenosimy na uczniów, nie pozwalając decydować kiedy i czego się uczą. A potem jeszcze się dziwimy, że nauka ich „nie kręci”, a samorządy szkolne działają anemicznie.
Zakleszczeni w systemie, wyzuci z motywacji i poczucia własnej wartości trwaliśmy w marazmie, licząc na to, że kiedyś, jakaś władza w końcu zreformuje w sposób sensowny edukację. Nie doczekaliśmy się i szczerze mówiąc wątpię, byśmy się doczekali. Dopóki decyzje oświatowe podejmują politycy, nie mamy szans na szkołę, której fundamentem są podmiotowość i wolność wyboru. Nikomu tam na górze nie zależy na jakości edukacji. Przecież głupim narodem łatwiej się rządzi. Ludzie przyzwyczajeni do odgórnych decyzji nie potrafią dokonywać samodzielnych wyborów i łatwo ulegają manipulacji. No a ta daje władzę. Trzeba być totalnym kretynem, by podcinać gałąź, na której się siedzi.
Czy zatem polskie społeczeństwo skazane jest na porażkę, a edukacja na wieczne trwanie w marazmie? Otóż nie. Paradoksalnie „dobra zmiana” i dereforma oświaty doprowadziły do sytuacji, w której nauczyciele znaleźli się pod ścianą i zastrajkowali. Chociaż protest nie przyniósł oczekiwanych rezultatów, obudził w ludziach energię, otworzył oczy na kwestie reform edukacyjnych ostatnich 20 lat. Nauczyciele zaczęli ze sobą rozmawiać, jednoczyć się poprzez media społecznościowe, wymieniać pomysłami i materiałami. Okazało się, że jest wśród nas wielu świetnych fachowców i pasjonatów, są praktycy, którzy mogą dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniem.
Ekstremalna sytuacja pandemii i eksperyment ze zdalnym nauczaniem tylko wzmocnił proces wychodzenia z uśpienia. Nagle pogubione totalnie ministerstwo nie zadecydowało odgórnie. Szkoły mogły podjąć suwerenne decyzje, a nauczyciele pracować bez bata nad głową. Efekt? W sieci zaroiło się od wspaniałych materiałów i projektów edukacyjnych, powstały strony z pomocami oraz darmowe webinary, na których nauczyciele dzielili się wiedza i podpowiadali sobie wzajemnie, jak pracować. Edukacyjny wirus zaczął się rozprzestrzeniać i zarażać coraz więcej osób. Okazało się, że może nie mamy wpływu na systemowe decyzje, ale mamy wybór, czy łykniemy je bezrefleksyjnie, jak młode pelikany, czy też wykorzystamy jako pożywkę dla bakcyla nowoczesnej edukacji.
Wszystko jest w naszych rękach. W rękach zapaleńców, pasjonatów, eduzmieniaczy, samozwańczych reformatorów, buntowników – wszystkich Edu(ś)Wirusów. To my jesteśmy zmianą, której od tak dawna wyglądamy.