Kiedy we wrześniu przedstawiałam dyrekcji swój nowy eksperymentalny pomysł, usłyszałam, że to się nie może udać. Oczywiście, na stole zostały położone wszystkie możliwe „niedasie” – a że to ósma klasa, a że słabi uczniowie, a że rodzice się nie zgodzą, a że [tu dramatyczna pauza] kuratorium… W końcu dyrekcja wyraziła zgodę na pracę metodą portfolio, obwarowując ją pewnymi ale. Ale nr 1: zgodzić na eksperyment musieli się rodzice. Ale nr 2: muszę mieć minimum ocen z przedmiotu określone w WSO. No cóż…jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Portfolio zostało „klepnięte”. Kiedy pod koniec października opisywałam Wam pierwsze wrażenia, moja wyobraźnia nie sięgała nawet w rejony, w które zaprowadził mnie ten eksperyment [o pierwszych miesiącach z portfolio możecie przeczytać TUTAJ]
Moja intuicja podpowiadała mi, że obrałam dobry kierunek, jednak pierwsze pół roku w ogóle na to nie wskazywało. To był najtrudniejszy czas w całej mojej edukacyjnej karierze. Przede wszystkim zaczęło się nauczanie zdalne, a wraz z nim utrudniony kontakt z uczniami. Straciłam właściwie opcję bezpośredniego motywowania ich do pracy. Okazało się także, że „zachwyt wolnością” i brak natychmiastowych konsekwencji w postaci jedynek tak radośnie podziałał na wyobraźnię niektórych, że postanowili nie robić nic. Tak więc przy jednej ocenie miesięcznie, byli tacy, którzy kończyli semestr ze średnią 1,0. Tym sposobem miałam na głowie długie godziny tłumaczenia i pokazywania rodzicom, jak pracują ich synowie i córki. O dziwo, obyło się bez awantur i wizyt [ciiii…] tego strasznego kuratorium. Stało się tak zapewne dlatego, że z pedantyczną wręcz konsekwencją sprawdzałam uczniowskie portfolia, dawałam uczniom informacje zwrotne, poprawiałam regularnie prace. Kiedy widziałam, że dzieciak nic nie robi, wysyłałam informację do rodziców. I tak w kółko, przez cały semestr.
Efekty portfolio nie pojawiły się od razu. Część uczniów oczywiście załapała system i od września starała się nim pracować, ale większość dopiero po feriach weszła w niego w pełni. Sprawiało mi frajdę obserwowanie, jak „efekt portfolio” rozchodzi się niczym kręgi na wodzie. Coraz więcej osób zaczynało świadomie określać cele, dobierać do nich aktywności. Pojawiły się elementy współpracy, samodzielne poszukiwanie ćwiczeń i materiałów do nauki, krytyczny dobór źródeł. Uczniowie zaczęli sami tworzyć prezentacje, quizy i gry oraz dzielić się nimi.
Zaczęłam obserwować zwiększoną aktywność na zajęciach [w czasie lekcji on line!] a także wyższe wyniki samodzielnych prac pisemnych. Żeby nie było, że to efekt pandemii – porównałam dwa egzaminy próbne, które uczniowie pisali w realu w listopadzie i marcu. Postęp był kolosalny, a ja przez te kilka miesięcy ani razu nie zrobiłam zajęć powtórzeniowych do egzaminu.
Po powrocie z nauczania zdalnego nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, ile umie każdy z moich uczniów. W ogóle nie miałam potrzeby sprawdzania ich wiedzy, a pierwsze lekcje w klasie pokazały, że portfolio naprawdę zadziałało. Nie tylko umożliwiło mi rozwiać wiedzę uczniów w tym trudnym czasie, ale także pozwoliło im zdobyć bezcenne umiejętności, które na pewno wykorzystają podczas dalszej nauki.
Po raz pierwszy nie miałam też problemów z wystawieniem ocen w klasie ósmej. Uczniowie wystawili sobie te oceny sami, w oparciu o swoje wyniki oraz materiał zgromadzony w portfolio. Nie było żadnego marudzenia o podwyższenie oceny, ani tekstów, że wyższa ocena potrzebna jest do rekrutacji. Najciekawsze jest to, że ani jedna osoba nie podniosła sobie stopnia. Wręcz przeciwnie, to ja wystawiając oceny roczne weryfikowałam ich samoocenę.
Chociaż nie wszystko wyszło idealnie, uważam, że warto było podjąć to wyzwanie. Dwa lata temu zaczęłam uczyć bardzo słabiutką klasę. Rok pracy metodami tradycyjnymi nie przyniósł właściwie żadnych efektów. Eksperyment z portfolio sprawił, że mimo trudnej sytuacji i długiej nauki zdalnej, wypuszczam w świat ludzi, którzy nie tylko mają wiedzę polonistyczną, ale także potrafią samodzielnie stawiać sobie cele i je realizować.